Na czerwcową majówkę (albo “czerwcówkę”) zrealizowałem swoje marzenie, które czaiło się w mojej głowie od kilku lat – pojechałem na kilka dni na Rychleby. Dzięki temu mogłem do woli rozkoszować się Superflow i, co ważniejsze dla tego posta, prawie wszystkimi innymi tamtejszymi trasami. I nawet na pobliskie Lipovske Stezky udało się wybrać. Zapraszam do czytania subiektywnego przewodnika, który przyda się tym, którzy nigdy nie byli w tej kultowej już chyba miejscówce, albo nie znają nic poza Superflow.
Dzień 1. – Dr Wiessner, Superflow, Wales
W Cernej Vodzie pojawiliśmy się dopiero po 12, a na ścieżki wyjechaliśmy jeszcze później. Trzon ekipy to ja, Michał, Arek i Adi. Tego dnia jeżdżą też z nami Dexter i Ilona, a później dołącza jeszcze Rafał i Mariusz. Ostatecznie udało nam się zrobić 2 pętle, na które złożyły się podjazd Dr Wiessnera i zjazd Superflow. Do tego raz z Arkiem zaliczyliśmy Walesa (Czesi wymawiają tak, jak się pisze).
Dr Wiessner to podjazd z najpiękniejszą scenerią, w jakiej dane mi było w mojej skromnej rowerowej karierze jechać. Robotę robią serpentyny z wąskimi zakrętami, zwłaszcza te na ostatnim odcinku, gdy jedzie się pośród głazów. Mostki między kamiorami powodują przypływ adrenaliny, bo w razie spadnięcia 1-2 metry niżej czeka nas twarde lądowanie na wspomnianych już głazach.
Po zakończeniu Dr Wiessnera trzeba się jeszcze trochę pomęczyć, żeby dojechać do głównego celu większości pielgrzymek na Sokoli Vrch, czyli szczyt góry, na której znajdują się ścieżki.
O Superflow można się rozpisywać, bo każdy szczegół trasy zasługuje na kilkuzdaniowy opis. Ja napiszę krótko. Jak sama nazwa wskazuje, zjazd ten ma zapewnić odcięcie się od świata zewnętrznego. Wszystko jest zaprojektowane tak, żebyś mógł, albo mogła, poczuć jedność z rowerem, rozkoszować się pokonywaniem kolejnych metrów i zapomnieć o tym, że generalnie dobrze by było przyhamować, bo lepiej, żeby Twoje dziecko wychowywało się z dwójką rodziców. Osiągnięcie tego stanu wymaga pewnych umiejętności techniki jazdy. Bez tego, przy szybkiej jeździe, może to być raczej walka o życie, bo pewne odcinki potrafią zaskoczyć. Znajomość trasy pozwala zapewnić dodatkowy wystrzał endorfin przez zaliczenie kilku dropów i hopek.
Podczas pierwszej lub drugiej pętli zaatakowaliśmy z Arkiem Walesa. Osobiście mam już za sobą kilka potyczek z tą trasą. Będę szczery – nawet gdybym miał fulla, to pewnie nie dałbym rady przejechać Walesa bez kilku podpórek. Ba! Najczęściej podczas poprzednich prób, gdzieś na trasie, odczepiałem się od roweru i tak sobie leżeliśmy chwilkę w pobliżu kamienia, na którym niepotrzebnie zahamowałem, albo na którego najechałem pod zbyt małym kątem.
Wales to wstrętny “rock garden”, który nie wybacza błędów. Ale w tym swoim okrucieństwie jest uzależniający. Przynajmniej dla tych, którzy mają pewne zboczenie w kierunku sado-maso i uwielbiają próbować się na trasach, które pokonały ich już N razy i pokonają kolejny raz, tylko po to, żeby zaliczyć jedną podpórkę mniej i uznać to za swój życiowy sukces (i nie ma tutaj żadnego naśmiewania się).
Wales to przede wszystkim manewrowanie między i po ostrych kamieniach. Trasa jest interwałowa, przy czym nie ma jakichś stromizn, ale nawet podjazdy bywają zdradzieckie, bo będąc skupionym na atakowaniu kamieni pod odpowiednim kątem podczas zjazdu okazuje się, że zaraz trzeba odpowiednio ustawić rower i mocno podkręcić, żeby wspiąć się po głazach układających się w zakręt.Generalnie przy braku zaparcia i umiejętności, trasę tę można pokonać spacerkiem. I pominięcie cudzysłowów nie jest tutaj przypadkowe – to nie metafora.
Dzień 2. – Trasa niebieska i mój Trail Dog :)
W piątek wybraliśmy się na trasę po drugiej stronie Cernej Vody – szlak niebieski. Z poprzednich wypraw zapamiętałem, że jest to ścieżka, na którą można wybrać się ze swoją drugą, nierowerową połówką, a nawet z dziećmi. Ja z braku latorośli zabrałem Łasiego – swojego psa, co od jakiegoś czasu jest w modzie wśród bikerów :)
Trasa ta charakterem przypomina Singletrek pod Smrkem. Oznacza to, że przy spokojnej jeździe jest ona łatwa do pokonania, ale gdy rozwinie się większą prędkość, to trzeba już wykazać się odpowiednimi umiejętnościami. Może obejdzie się bez roweru enduro i full-face’a, ale trzeba patrzeć hen daleko i umiejętnie operować hamulcem.
Częścią tej trasy jest mniejsza pętelka – Vidnavsky okruh. Jest to bardzo fajnie zrobiona ścieżka z wyprofilowanymi zakrętami, dzięki którym można poczuć flow. Coś jak podwrocławskie Suliwoods. Można tam się fajnie bawić.
Powrót trochę sobie skróciliśmy, bo jednak trasa dała trochę w kość Łasiemu. W sumie wyszło ponad 30 km jazdy w bardzo przyjemnym lesie. Relaksacyjnie. Łasi po powrocie ledwo chodził. Chyba, że rzuciło mu się patyk…
Dzień 3. – odkrywanie Rychlebów: Biskupsky, Velryba, Tajemny, Sjezdy, Proklety
Sobotę wspominam najlepiej, bo tego dnia właśnie udało nam się przejechać trasy, po których wcześniej nie jeździłem. I okazały się one naprawdę ciekawe, więc z pewnością będę na nie wracał.
Ale po kolei…
Najpierw tradycyjna wspinaczka. Po dotarciu na szczyt dojeżdżamy do wjazdu na Superflow. Tym razem jednak nie jedziemy tam gdzie (prawie) wszyscy. Zjeżdżamy szutrówką na lewo od kultowej trasy i po krótkim czasie ukazuje nam się strzałka zapraszająca do wjechania na Biskupsky.
Opis będzie krótki, bo jest to jedyna trasa na Rychlebach, która mi się nie spodobała. Same korzenie, które jednak nie wymagają jakichś większych umiejętności, za to czynią jazdę bardzo niekomfortową. Trzeba jednak pokonać ten niewdzięczny kawałek, żeby dojechać do prawdziwej perełki – Velryba.
A ten kaszalot jest naprawdę gruby. Podobieństwa są co najmniej dwa. Po pierwsze wielkość – może nie samej trasy, ale głazów, po których się jeździ. Po drugie właśnie te kamiory sprawiają, że momentami czuć przypływ wysokiej dawki adrenaliny. Tak samo, gdy do Twojej tratwy podpływa wieloryb i jednym machnięciem płetwy może roztrzaskać tych kilka desek i przy okazji kości (przynajmniej tak to sobie wyobrażam).
Głazów tych niestety jest dosyć mało. Między nimi jedziemy po ładnej, gładkiej ścieżce. Dlatego, gdyby wyciągnąć średnią z trudności trasy po całej długości, to można by powiedzieć, że jest jedną z najłatwiejszych. Jednak są momenty, kiedy trzeba wykazać się techniką, a jeszcze bardziej żelaznymi nerwami, żeby nie spanikować, gdy jest się na szczycie głazu. Trasa jest niestety krótka, ale naprawdę zapada w pamięć i cała ekipa bardzo ją polubiła.
Z Velryba kilka minut podjazdu i lądujemy w miejscu, gdzie kończy się Dr Wiessner, a zaraz obok zaczyna się Tajemny. Może kiedyś faktycznie był ukryty, ale nie w czasach oznaczonych tras.
Z tą trasą to ciekawa sprawa. Niby to po prostu taki łatwiejszy Wales, czyli stosunkowo dużo kamieni wybijających z rytmu i po których czasami trzeba się prześlizgnąć, wykazać się techniką, ale chyba wszyscy z naszej ekipy stwierdzili, że to ich ulubiona trasa. Nawet uwzględniając Superflow!! Szczerze mówiąc, to trudno mi powiedzieć skąd to się bierze, ale tak jest. Może to jest właśnie ta tajemnica…
Normalnie z Tajemnego można wjechać na Mramrovy, ale w czasie “czerwcówki” trasa ta była zamknięta ze względu na prace leśne.
Na szczęście po pokonaniu krótkiej dojazdówki można wjechać na Sjezdy. A na nim czekała nas niezła zabawa. Generalnie trasa jest dosyć łatwa, może czasami trochę trzęsie. To, co go wyróżnia to hopki. Nie są one zbyt duże, dzięki czemu nawet ja, z moim anty-anty-grawitacyjnym zacięciem ominąłem tylko pierwszą wyskocznię. Przejeżdżając obok niej szybko ją obczaiłem i kolejne hopki już atakowałem. Zabawa była przednia, bo miejsce na lądowanie też było przygotowane.
Koniec Sjezdego wypada jakieś 300 metrów od Zakladnej, czyli bazy Rychlebskich ścieżek i krzyżuje się z początkiem podjazdu. Arek stwierdza, że poćwiczy technikę wlewania w siebie browara, więc się rozdzielamy.
Po wspinaczce ja z Michałem jedziemy Walesa. Adi nie lubi tej trasy, więc jedzie szutrówką. Później zabawa na Superflow, zjeżdżamy na kwaterę i jemy obiad. Na nieszczęście zaczyna padać. Wszystkim spada morale. Wreszcie stwierdzam, że trzeba spiąć poślady i zrobić przynajmniej jeszcze jedną pętlę. Ostatecznie tylko Michał się decyduje.
Celem tym razem jest Proklety. Po podjeździe nadal pada, do tego mgła, okulary zaparowane, a trasa oznaczona kolorem czarnym, czyli sklasyfikowana jako najtrudniejsza na Rychlebach, tak jak Wales. Do tego ani ja, ani Michał wcześniej nią nie jechaliśmy. Będzie ciekawie, myślę sobie.
I faktycznie było. Na szczęście nie z powodu niemiłych niespodzianek (chociaż Michał urwał sobie przerzutkę), ale dlatego że trasa jest mega ciekawa. Jak dla mnie to takie połączenie Tajemnego, albo Walesa z Superflow. Dużo jest tam kamieni, ale nie wytrącają one z rytmu, jedzie się dosyć szybko. Technikę trzeba mieć, bo są miejsca, które zaskakują nagłą przeszkodą. Zabawa przednia! Wcześniej pisałem, że Tajemny to najfajniejsza trasa na Rychlebach. Po przejechaniu Prokletego na szczycie podium mogą zajść pewne zmiany. Żeby faktycznie przygotować sobie taką klasyfikację muszę jednak przejechać tę trasę jeszcze raz, czego nie mogę się doczekać!
Dzień 4. – Lipovske Stezky
W niedzielę w Zakladnej, bazie Rychlebów, pojawili się Martyna i Konrad. Tak naprawdę gościli tam tylko chwilę, bo tego dnia wybraliśmy się ekipą obczaić Lipovske Stezky znajdujące się 20 km od Cernej Vody. Z powodu lenistwa i późnej godziny na miejsce dojechaliśmy samochodami.
Sama miejscówka wygląda bardzo niepozornie. Nie ma nawet żadnego tubylca, bazy, nic nie ma. Ma to swoje plusy, bo nie traci się czasu na kupowanie batonów, mapek itp. Jedyne, co można tam zrobić, to wsiąść na rower i kręcić, co też uczyniliśmy.
Zaczyna się od krótkiego podjazdu na oślej łączce, a później też niezbyt długiego zjazdu z wyprofilowanymi zakrętami i hopkami. Nie trzeba ich skakać, wystarczy przed nimi zwolnić. Zjazd kończy się na asfaltowej drodze. I wtedy ogarnęło mnie przerażenie, bo wyglądało mi na to, że to wszystko, co Lipovskie miały do zaoferowania. Byłoby to naprawdę słabe. Na szczęście inni byli bardziej ogarnięci.
Jedziemy w górę, skręcamy i po jakimś czasie zaczynamy podjazd serpentynami w lesie. Pod koniec docieramy do rozjazdu. Do wyboru mamy 2 trasy zjazdowe, z czego do drugiej trzeba jeszcze trochę podjechać.
Na pierwszym zjeździe (na rozdrożu w lewo; na mapce wyżej trasa na czarno) można poczuć flow. Nie jest ona zbyt kręta, ale ma małe garby, na których można poćwiczyć amortyzowanie za pomocą nóg i rąk, albo skakanie. Zjazd ten daje naprawdę dużo frajdy.
Drugi zjazd, jak widać (na niebiesko), jest dużo bardziej kręty. Większość zakrętów jest wyprofilowana. Na trasie zdarzają się małe niespodzianki, a przed samymi zakrętami trzeba raczej odpowiednio przyhamować i wejść dobrym łukiem. Trasa ta wymaga więc pewnego doświadczenia, żeby wykorzystać jej potencjał i dobrze się bawić.
Osobiście mam mieszane uczucia co do Lipovskich. Z jednej strony trasy są ciekawe i dają dużo frajdy. Z drugiej, są one krótkie, więc jesteśmy skazani na kilkanaście podjazdów i zjazdów tymi samymi ścieżkami, co mnie osobiście zniechęca. Muszę jednak przyznać, że byłem wyjątkiem w ekipie, bo cała reszta była bardzo zadowolona z przyjazdu tutaj. Nawet nasza nowicjuszka – Martyna – uznała, że ścieżki były bardzo fajne, a dzięki temu, że pętle są krótkie, można poćwiczyć sobie technikę i co jakiś czas odpocząć.
Po wszystkim
W niedzielę we znaki dało mi się zmęczenie. Powtarzanie tras Lipovskich Ścieżek pewnie też swoje zrobiło, bo tego dnia nie miałem zbytniej ochoty jeździć. Dlatego cieszyłem się na powrót do domu.
Przyszedł poniedziałek. Pierwsza myśl po przebudzeniu – muszę jak najszybciej wrócić na Superflow, Proklety, Tajemny…
1 Komentarze: