Ostatni tydzień spędziłem w Sudetach, między innymi na rowerze. Był to mój urlop, więc jeździłem na luzie i może dlatego naszły mnie pewne przemyślenia, którymi chciałbym się z Wami podzielić.
Trud organizacji zawodów
W tym roku odpuściłem starty w zawodach, ale żeby całkiem nie wypaść z formy wpadłem na pomysł, żeby mimo wszystko przejechać trasy kilku wyścigów na własną rękę. Trzy tygodnie temu zaliczyłem z kolegą “Kopę Nowoleską” (bardzo ciekawa, interwałowa i techniczna trasa – polecam! Tutaj znajdziecie krótką relację z zawodów z 2016). Teraz, podczas urlopu ściągnąłem sobie ślady zawodów edycji Pucharu Strefy MTB Sudety 2017.
Na szczęście w poprzednim roku sprezentowano mi nawigację rowerową, bez której przejechanie tras zajęłoby mi 2 razy dłużej. Ale i tak nie obyło się bez błądzenia. Dopiero dzięki temu zobaczyłem ile trudu trzeba włożyć w przygotowanie przejazdu dla uczestników wyścigu.
Przesuwanie granic
Podczas pokonywania pętli edycji Pucharu Strefy w Walimiu jechałem m. in. przez pola uprawne, ogrodzone tzw. “elektrycznymi pastuchami”, które za pośrednictwem roweru trochę mnie posmyrały. Pokazuje to, że organizatorzy najpierw pewnie głowili się którędy poprowadzić trasę, a później musieli dogadać się z właścicielami gruntów, żeby tymczasowo usunąć, lub przesunąć ogrodzenia.
Pokrzywy i inne krzaczory
Podczas jazdy w okolicach Nowolesia, Walimia i Głuszycy nierzadko musiałem przedzierać się przez gąszcz krzaków. Nogi były smagane przez pokrzywy, maliny, a pewnie i Barszcz Sosnowskiego się trafił ;). Ścieżki, którymi wiodą trasy wyścigów szybko zarastają taką zieleniną. Nasi drodzy organizatorzy karczują, albo przynajmniej zrównują z ziemią taką zieleninę.
Także w przygotowanie tras trzeba włożyć niemało wysiłku. Najpierw trzeba mieć pomysł jak je poprowadzić, później dogadać się z właścicielami gruntów, leśnictwem i kto wie z kim jeszcze. A jak już pozwolenia są załatwione, to same ścieżki trzeba dostosować do przejazdu. Na dzień przed i tak może się okazać, że na trasę zwaliło się kilka drzew i trzeba na szybko wyznaczyć alternatywę… Za cały ten trud bardzo dziękuję organizatorom.
Umiejętności to nie wszystko
Siłą rzeczy podczas moich wojaży pojawiło się trochę zjazdów. Na szczęście! Jeżeli czytaliście więcej postów z tego bloga, to wiecie pewnie, że je uwielbiam, a przy okazji mogliście natknąć się na kilka porad jak śmigać szybciej i bezpieczniej, a nawet możliwości trenowania techniki.
Podczas pętli wokół Walimia przekonałem się, że umiejętności to nie wszystko. Pędziłem sobie na łatwym zjeździe – szeroka, szutrowa droga, dosyć gładka, niezbyt stroma, w miarę prosta, więc co może pójść nie tak? Coś na pewno, chociaż do dzisiaj nie jestem pewien co. Coś się w każdym razie stało i czuję to do dziś. Lot przez kierownicę był dość spektakularny. Poobijałem się, pościerałem i ponaciągałem.
Po tym jak już doszedłem do siebie szukałem na ścieżce czegoś, co mogło odpowiadać za ten wypadek. Jedyny pomysł, jaki mam, to że w momencie, kiedy pochyliłem rower i lekko skręciłem koło trafiłem akurat na wystające, niezbyt duże kamienie, które wyhamowały rower, ale nie mnie.
Niby nic nadzwyczajnego, ale jednak pierwszy raz tak dobitnie przekonałem się, że czasami ma się po prostu pecha. Szczęście w nieszczęściu jest takie, że nic sobie nie złamałem.
Powrót satysfakcji
Jak były zjazdy, to były też oczywiście i podjazdy. Pętlę wokół Walimia można określić jako “wiejski freeride”. Przewyższenia prawie 1000 m na trasę o długości 23 km to naprawdę coś. Ale ponieważ wiejskie widoki nie są czymś, co by wywołało u mnie zachwyt, to nie czerpałem z tego zbyt wiele przyjemności.
Zupełnie inaczej to wyglądało, gdy jeździłem wokół Głuszycy. Ostatnio coraz bardziej ciągnie mnie do zjazdów i nawet zacząłem myśleć o wzięciu udziału w zawodach enduro. Dlatego byłem już prawie pewny, że niemożliwym jest, żeby podjazdy mnie zachwyciły. Ale podczas zyskiwania kolejnych metrów w pionie na trasie wyścigu w Głuszycy czułem ogromną satysfakcję. Przyczynił się do tego leśno-górski krajobraz, to że podjazdy były dosyć techniczne, ale przede wszystkim były dla mnie poważnym wyzwaniem. Udowodnienie sobie, że nadal jestem w stanie pokonać duże przewyższenia dało mi wiele przyjemności, której dawno nie czułem.
Tyle z moich przemyśleń z ostatniego wyjazdu. Może nie ma tutaj za dużo wartości edukacyjnej, ale uznałem, że może części z Was tych kilka zdań uzmysłowi jak wiele trudu trzeba włożyć w przygotowanie trasy zawodów, albo może będziecie mieć własne przemyślenia, którymi mam nadzieję podzielicie się w komentarzach.